28.04.2013

"Wiosenny naj-bohater" - wyniki



        Długo kazałam Wam czekać na ten moment. Tydzień miałam bardzo napięty. Jednak wreszcie przeczytałam wszystkie nadesłane prace i wybrałam zwycięzców.
Ogółem, to Wasze twory stały na bardzo różnym poziomie. W niektórych pracach pomysł być ciekawy, ale warsztat literacki mocno niedopracowany.
Nie przedłużając więc...

Zwyciężczynią jest Leglimencja, autorka bloga: http://lombard-st.blogspot.com/.
Drugie miejsce zajmuje zaś Q autor bloga: http://z-piwnicy.blogspot.com/
Osoby, które wygrały, proszone są o przysłanie mi e-maila z adresem zamieszkania oraz tytułem książki, którą wybierają. Sponsorem nagród jest portal NaKanapie.pl.

Poniżej umieszczam zwycięskie prace. Życzę miłej lektury.
Info: w pracy Q nie ma akapitów, ponieważ Blogger mi się zbuntował - podczas kopiowania jej tutaj z Worda owe akapity po prostu wyparowały. Próbowałam kilka razy, ale akapity nijak nie chciały się pojawić.
__________________________________________________________________________
Leglimencja
"Crossover"


Ciemna uliczka, spowita gęstą mgłą, światło księżyca i odgłosy przejeżdżających samochodów w oddali. James Moriarty wciągnął głęboko amerykańskie powietrze. W swoim życiu zwiedził trochę świata, jednak trzymał się swojej ojczyzny – to tam czuł się najpewniej. Nie mógł wprawdzie przepuścić okazji spotkania się z innymi pionierami świata kryminalnego. To, że zagłosowano na Brooklyn… Cóż, nie udawał, że było mu to obojętne, ale nie obchodziło go aż tak, aby wprawiać w ruch całą swoją skomplikowaną zabójczą maszynę. To tylko kameralne spotkanie przy kartach…
Ostrożnie ominął ogromną kałużę w tym ciemnym zaułku, aby nie pobrudzić swojego markowego garnituru, następnie dyskretnie rozejrzał się i dopiero wówczas pchnął tylne drzwi od zaufanego lokalu, który wybrała sama Lisa Cuddy.
Cóż za wspaniała kobieta.
Znana była z fantastycznego kierowania szpitalem Princeton Plaisboro, lecz słuch po niej zaginął. Niewielu wiedziało, że teraz ma kontakty z kryminalistami. Sama ukrywa to doskonale pod maską kobiety sukcesu.
Jim uśmiechnął się pod nosem widząc jej jędrne piersi jak zwykle kusząco eksponowane przez elegancką bluzkę. Gdyby nie wyszła za detektywa, który nieświadomie wmieszał ją w to wszystko, pewnie nigdy nie miałby tej przyjemności.
– Jim – powitała go z uśmiechem i pocałowała w policzek na powitanie.
Moriarty zajął miejsce naprzeciwko Szeryfa z Nottingham, znanego z nieustannego utrudniania życia mieszkańcom swojego rejonu.  Nogi ostentacyjnie położył na stole i wygłodniałym wzrokiem podążał za Lisą, która zajęła miejsce pomiędzy panami przy małym, okrągłym stoliku.
– Na kogo czekamy? – spytała, opierając nadgarstki o blat.
– Na Jokera – prychnął Szeryf, opluwając się przy tym. Wytarł ślinę z brody rękawem i rozejrzał z pogardą po pomieszczeniu. Wybitnie mu się nie podobało. Żadnych schodów, kamiennych posągów jego osoby, zero obrazów, za to jakieś ogromne lustro na czarnej ścianie, a w barku same siki zamiast porządnego trunku. Nie wiedział co to za czasy, ale istotnie nie były one najlepsze. Pomijając fakt, że można było odebrać życie naciśnięciem jednego spustu. Wystrzelona kula mogła zabić za jednym razem więcej niż jednego człowieka! Fascynujące, to lepsze niż hiszpańska stal…
Zapadła cisza. Kobieta pukała ze zniecierpliwieniem o blat stołu, Moriarty wyciągnął telefon, aby sprawdzić, czy nikt nie potrzebuje konsultacji kryminalnej, a Szeryf zaczął nerwowo przeszukiwać barek w poszukiwaniu jakiegoś godnego napoju.
Przy zbiciu drugiej butelki z tanim winem przez Szeryfa, drzwi od lokalu otworzyły się gwałtownie wpuszczając zimne nocne powietrze. Mężczyzna z grubą warstwą makijażu na twarzy zatrzasnął je głośno za sobą, wchodząc do pomieszczenia. Skinął zebranym głową na powitanie i zajął miejsce obok Moriarty’ego, uśmiechając się upiornie do gości.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni fioletowej marynarki talię kart i zaczął ją tasować.
– Moment – przerwała Cuddy stanowczo. – Ty nie tasujesz. Nie gramy w ogóle twoją talią.
Moriarty uśmiechnął się z podziwem na te słowa. Przezorna kobieta. Lata pracy z House’em na pewno wiele ją nauczyły. Zastanawiało go tylko, czy zdaje sobie sprawę z tego, że w tej partii i tak wszyscy będą oszukiwać.
– Oddaj mi swoją talię – dodała, cedząc wyraźnie słowa i wyciągając dłoń po karty.
Joker zaśmiał się lekko.
– Ostra jesteś, podoba mi się to!
– Karty, Joker.
 Jim z rozbawieniem obserwował jak przez chwilę mierzyli się wzrokiem i ostatecznie, gdy Cuddy ponaglająco poruszyła palcami, otrzymała z pewnością lewą talię kart. Z uśmiechem pełnym satysfakcji wyciągnęła swoją talię kart i zaczęła zręcznie tasować. Po chwili każdy trzymał w rękach swoje dwie karty.
– Jim? – mruknęła ponaglająco, dalej wpatrując się w swoje karty ze skupieniem.
Coś słaba karta, co nie, Liso?
Spojrzał na swoje: król i dama pik, jego ulubione karty.  Zapowiada się nieźle.
– Wchodzę. Daję voucher Westwood na tysiąc funtów.
– Wchodzę – oznajmił Joker z pełnym rozluźnieniem siedząc na chwiejnym krześle. Moriarty nie mógł go rozgryźć. Albo miał bardzo dobre karty albo blefował. Trudno było to stwierdzić u mężczyzny zakrytego grubą warstwą makijażu, który nie zerknął nawet w swoje karty, a uważnie przyglądał się każdemu graczowi, przejeżdżając kantem kwadratowych tekturek wzdłuż swoich blizn. Pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem, zszokowani tak szybką decyzją. – Dodaję dwa kanistry benzyny – rzekł, wyciągając spod stołu pojemniki z łatwopalną substancją. Jim uśmiechnął się szeroko.
–  Wchodzę. Dodaję… złoty kielich.
Naczynie z brzękiem wylądowało na stole.
Cuddy bacznie obserwowała mężczyzn. Wydawało się, że nie wierzy w ich uczciwość ani za grosz. Sama wahała się przez moment, patrząc z niepewnością w swoje karty. Wydęła usta i ostatecznie powiedziała:
– Wchodzę.
I rzuciła na stół pięćdziesiąt dolarów.
– Coś oszczędnie, honey – zauważył Jim, kładąc swoje karty na kolanach i z rozbawieniem spoglądając na kobietę. Jej zdenerwowanie było widoczne gołym okiem.
– Zamknij się, Moriarty, i graj.
Cuddy rozdała panom po kolejnej karcie. Zmarszczyła czoło jeszcze bardziej.
– Więc, panowie, na co wydacie swoją ewentualną wygraną? – przerwała pełną skupienia ciszę.
– Może zrobię porządek z Sherlockiem…
– Zabiję Batmana.
– Pozbędę się Robin Hooda.
Cuddy uniosła brwi i pokiwała z (nie)zrozumieniem głową.
– Ty?
– Nie wiem, może odłożę te pieniądze na Święta.
– Święta?! Kazałem je odwołać! – wybuchnął Szeryf, uderzając pięścią w stół, który zachwiał się na swoich nogach. Trunek, który nalał sobie do największego naczynia, jakie znalazł, rozlał się, plamiąc spódniczkę Cuddy.
– Hej, uważaj trochę, okej?!
Lisa posłała mężczyźnie miażdżące spojrzenie, pod którym Szeryf nieco spokorniał. Zamglonym wzrokiem spoglądał w karty, kiwając się niebezpiecznie na chwiejnym krzesełku. Prychnął pod nosem, oblizując wargi i mamrocząc pod nosem niezrozumiałe formułki.
Gra trwała dalej, raczej w milczeniu. Cuddy nie podejmowała dalej żadnego tematu, stwierdzając, że raczej nie znajdzie porozumienia z nikim poza Moriartym, który uważnie obserwował każdego gracza i z niepokojem przyglądał się Jokerowi, który wydawał się ogromnie rozluźniony, mimo zaciętego podwyższania stawki do wręcz irracjonalnych stawek.
Szeryf wykrzywiał twarz na różne sposoby: marszczył czoło, wysuwał ze złością dolną szczękę, ocierał co jakiś czas brodę z resztek alkoholu, który spłynął mu po niej, charczał i dyszał, kiedy coś szło nie po jego myśli.
Cuddy starał się zachowywać pokerową twarz, jednak gdy wydawało jej się, że nikt nie patrzy, lwia zmarszczka pojawiała się między brwiami, sygnalizując, że albo coś jest nie tak, albo oblicza, jakie karty mogą mieć przeciwnicy. Gdy zaś podnosiła niebieskie oczy, ich bystry wzrok przenikał na wskroś pozostałych, poddając obiekt surowej ocenie. To ona najdłużej zastanawiała się, czy grać dalej, czy spasować.
Moriarty w karty zaglądał tylko wtedy, gdy dostawał nową kartę, aby sprawdzić, czy wszystko idzie po jego myśli. W dalszej części obserwował resztę tej śmietanki towarzyskiej, szacując swoje szanse. W pewnym momencie miał ochotę zrobić kolegom dowcip i po prostu wstać od stołu, mówiąc, że już się znudził. Uznał jednak, że reprezentując sobą takie właśnie zachowanie, przypnie sobie łatkę kogoś nieprofesjonalnego. A on przecież był profesjonalistą w stu procentach.
Joker nie zastanawiał się prawie w ogóle. Na karty również zerkał tylko wtedy, gdy je otrzymał od Cuddy, która podając je, schylała się nisko nad stołem, aby wykorzystać chwilę nieuwagi płci męskiej i „rozejrzeć się w terenie”. Potem mężczyzna z bliznami na twarzy odchylał się swobodnie na krześle i uśmiechał do wszystkich, machając swoim małym wachlarzykiem powstałym z jego nielicznej części talii.
Szeryf wytężał resztki szarych komórek, Cuddy starała się wykorzystać swoje wdzięki i uprzejmy uśmiech, Moriarty zaczynał się nudzić, ale intrygował go Joker, który bawił się świetnie. W przedostatniej rundzie wyciągnął nawet zapalniczkę, którą pstrykał co chwila, dopóki nie spotkał się z morderczym wzrokiem reszty grających (a warto zauważyć, że w tym przypadku „mordercze” ma zarówno znaczenie dosłowne). Szeryf krzywił się jeszcze bardziej, na twarz Lisy wstąpił cień zrezygnowania, Moriarty uśmiechał się pod nosem, a Joker dla odmiany spoważniał, co zadowoliło Jamesa.
Nadeszła pora, aby wyłożyć karty. Cuddy jako pierwsza ukazała swój układ: karetę dziewiątek. Jim przechylił głowę na ten widok, dając tym samym okaz lekkiego zdziwienia, ale też podziwu i zastanowienia. Sam po chwili z dumą odsłonił pełnego pokera pików. Cuddy zacisnęła mocno usta. Szeryf rzucił swoje karty w przestrzeń, uderzając przy tym mocno ręką o blat stołu.
– Wyskakuj ze swoich kart, klaunie – wycedził, z trudem godząc się z porażką.
Joker uśmiechnął się zawadiacko, odgarnął delikatnym ruchem dłoni włosy za ucho i wyłożył na stół pięć jokerów. Zerknął na swoich towarzyszy, po czym zaniósł się szaleńczym śmiechem.
– Jokeeeeeer! – zawył Szeryf, przewracając stół prosto na Moriarty’ego, który w porę zdążył odskoczyć.
– Żałujcie, że nie widzieliście swoich min! – zaśmiał się Joker, zginając się wpół pod wpływem swojego szaleńczego chichotu. – Jakby wam kto cukierka zabrał! – zarechotał głośno, opierając się ręką o ścianę. – Why so serious, przyjaciele?!
Zaniósł się obłąkańczym śmiechem, a zaśmiewał się jeszcze głośniej, gdy Szeryf doskoczył do niego i zaczął okładać go pojedynczymi ciosami.
– Wydłubię ci serce łyżeczką, ty klaunie! – wrzeszczał.
Lisa skrzyżowała ręce pod biustem z niesmakiem przyglądając się tej scenie. Nie interweniowała, wiedząc, iż szaleństwem jest przekonywać szaleńca, by nie popełniał szaleństw. Dopóki nikt nie zwracał na nią uwagi, zgarnęła pieniądze, które wcześniej zainwestowała w grę, z podłogi, chowając je w staniku. Moriarty z kolei wymknął się niezauważony, chcąc uniknąć jakichkolwiek kłopotów i ewentualnego połączenia go z tym miejscem.
Cóż, było miło, ale tatuś musi się zbierać.

_____________________________________________________________________

Q
"Gold and diamonds"

I

Q oparł czoło o powierzchnię lustra i zamknął oczy. Skoncentrował się długich, równych oddechach, na oczyszczaniu swojego umysłu ze wszystkich myśli, na zapominaniu. Ściskał krawędź zlewu tak mocno, że zbielały mu palce – ból przynajmniej dobrze oczyszczał jego myśli.
 Oszołomiony, opuścił wreszcie biurową toaletę i wrócił do pracy. Jak automat odpowiadał na pytania, wydawał polecenia lub siedział cicho, obgryzając paznokcie, kiedy tylko nikt nie patrzył. W jednej krótkiej chwili pozwolił sobie na rozmyślanie, pomyślał: „Co mogę teraz zrobić?”. Potarł wtedy mocno oczy i odpowiedział sobie. „Nie nie mogę zrobić.”
Gdy ktoś wreszcie to zauważył i zapytał, co go gryzie, stwierdzając przy wszystkich, że Q zachowuję się dzisiaj naprawdę dziwnie, wiedział już, że to najwyższy czas, aby stamtąd wyjść.
 – Jestem chory – próbował się tłumaczyć, mając nadzieję, że wygląda tak bezradnie, jak się czuje. – Naprawdę nie mam nic do powiedzenia. To ta grypa, która ostatnio panuje w okolicy.
 Popędził do domu, znacznie przekraczając ograniczenie prędkości, nie przejmując się zbytnio tym, że może stracić panowanie nad samochodem i rozbić go, lub wjechać nim w ścianę pobliskiej restauracji. Im bliżej był domu, tym bardziej przyśpieszał, im więcej czasu mijało, tym prędzej chciał się tam znaleźć. Wcisnął mocno hamulce, opony zapiszczały, gdy samochód się zatrzymał. Był pewien na osiemdziesiąt procent, że rząd już go nie śledzi, ale nie chciał pogarszać swojej sytuacji poprzez nieostrożne zachowanie i robienie z siebie widowiska. Jakiś starszy facet patrzył na niego z drugiej strony ulicy, gdy mimo swojego postanowienia wyskoczył z samochodu i pobiegł do swojego mieszkania, przeskakując po dwa schody na raz. Po prostu nie potrafił się powstrzymać.
Podszedł do szafy w sypialni. Odsunął nerwowo rząd eleganckich, wyprasowanych koszul i usiadł w środku. Na ulicy było już ciemno, zmierzchało, a on nie zapalił w domu żadnego światła. Siedział w szafie, w ciemności, ukryty, i wtedy zapłakał. Nie był to melodramatyczny, głośny płacz, pozwolił sobie jedynie na kilka minut bezgłośnego szlochu w momencie, gdy czuł jak jego serce i płuca podchodzą mu do gardła, gdy wpadał w czarną dziurę i cały świat się kończył. A potem, po tej chwili załamania, było już po wszystkim. Przegryzł swój język i otarł łzy, spoglądając po raz milionowy na swoją komórkę, która tego dnia milczała niczym martwa.
Chciał jechać do tej pieprzonej Szkocji. Prawdopodobnie nikt inny nie mógł się zgłosić po ciało Silvy. Nie miał on rodziny, a przynajmniej nikogo, kto wiedział, gdzie był i co się z nim stało. Wszyscy jego przyjaciele byli fałszywi i nikt nie został z nim na tyle długo, aby się tym zająć. Jeśli ktokolwiek go znalazł, byli to jacyś nieznajomi, pewnie skremowali go i wyrzucili popiół. Spuścili go w ścieku, albo coś w tym stylu.
 Q nie rozmawiał z rodzicami od trzech lat, jednak głos jego rozsądku w jego umyśle i tak przypominał drażniący głos jego matki. A właściwie czemu chcesz godnego pochówku dla bezwzględnego mordercy? Nie do końca sensowne, prawda?
 – Nie do końca – odpowiedział sam sobie pod nosem i otarł ostatnie łzy. Wyciągnął telefon, chciał skorzystać z Internetu, ale rozmyślił się i podszedł do laptopa. Komórka była bezpieczną opcją, ale komputer był jeszcze bezpieczniejszy.
 Miał już prawie zarezerwowany bilet do Highlands, oczywiście pod zmienionym nazwiskiem, gdy porzucony w szafie telefon zadzwonił stłumionym i zniekształconym przez ubrania dźwiękiem. Wrócił do szafy, pełzając na kolanach by do niego dotrzeć. Wyświetlacz oznajmiał połączenie przychodzące od numeru zastrzeżonego. Zatwierdził je i przyłożył telefon do ucha, nie mówiąc nic. Jego rozmówca także milczał. Przez chwilę po prostu słuchali swoich oddechów.
               Były pewne zakłócenia na linii, jakieś trzaski, jakieś zniekształcenia, a po chwili Silva się odezwał, brzmiąc jakby był milion mil stąd:
 – Mógłbym wpaść na chwilę do Londynu?
 Q zamknął oczy i westchnął.
 – Nie możesz… nie możesz po prostu udawać, że jesteś martwy, jednocześnie paradując przez ich nosami. Gdyby nie byli tak wstrząśnięci po śmierci M, wzięliby twoje ciało ze sobą, zamknęli w krypcie i trzymaliby, aż zamieniłoby się w szkielet, tak dla pewności, czy nie udajesz. Nie sądziłem, że jesteś taki nieostrożny. Myślałem, że faktycznie coś ci się stało.
 – Myślałeś, że nie żyję? Z powodu małego zadrapania od nożyka? – Silva roześmiał się, trochę z obłąkaniem, trochę z drwiną. – Widziałeś mnie już na krawędzi śmierci. I byłem wtedy w gorszym stanie niż teraz. Jeśli nic mnie do tej pory nie zabiło, maleńki nożyk również nie da rady.
 – Cóż, nie znam szczegółów sprawy. Równie dobrze mogłeś zostać posiekany na kawałki. Mówili, że nie żyjesz, a potem że M nie żyje i wszyscy natychmiast o tobie zapomnieli.
 – Ale ty nie.
 Q zerknął w ciemności na swoje paznokcie. Powieki nadal ciążyły mu od płaczu.
 – Mój system wartości jest… skomplikowany.
 Silva roześmiał się ponownie, poczym zakaszlał ochryple. Brzmiał jakby był chory, albo przynajmniej ciężko ranny. Q chciał zapytać, czy wszystko w porządku, jednak głos matki rozbrzmiał w jego umyśle ponownie. Bezwzględny morderca, powiedział. Ugryzł się w język i nie zapytał Silvy o nic. Skomplikowany system wartości, owszem.
 W końcu Silva odzyskał panowanie nad sobą i zapytał ponownie:
 – W każdym razie… mogę wpaść do Londynu na chwilę?
 – Mogą cię zauważyć – odpowiedział Q ponuro.
 – Przypuszczam, że nie będę mógł się zatrzymać w twoim mieszkaniu.
 Q prychnął.
 – Przestali mnie śledzić, naprawdę. Sprawdzałem mieszkanie dziesięć razy pod kątem kamer, nic nie znalazłem. Ale oczywiście, nie możesz. Nie powinienem nawet z tobą rozmawiać w tym miejscu.
– Wobec tego możemy zostać w hotelu. Wezmę nam jakieś ładne pokoje. Albo apartament. I muszę przyjąć inne nazwisko. Moje życie już się skończyło. Czas zacząć wszystko od nowa… – urwał. – I chciałbym, abyś był tutaj ze mną. Stęskniłem się.
 Q rozważał wszystkie bezpieczne odpowiedzi, jednak ostatecznie nie był w stanie powstrzymać zjadliwego tonu.
 – Czemu po prostu nie znajdziesz sobie kolejnej wyspy ze stadem prostytutek? Ostatnim razem ci to pasowało.
 – Nie wiem, co będę robić w przyszłości. Wiem tylko, że na razie będę się ukrywać. Nie spotykać się z nikim, nie rozmawiać z nikim. Jesteś jedynym, który będzie wiedział, że nadal istnieję.
 Nie wiedział, co odpowiedzieć, więc milczał.
 – Q?
 Skrzywił się.
 – Nie nazywaj mnie tak, kurwa.
 Silva ponownie roześmiał się cicho.
 – Ale to takie… ujmujące. Urocze.
 – Czemu zabiłeś tę dziewczynę? – Q zmienił temat. – Nazywała się Severine, prawda? Jeden z twoich bandyckich ochroniarzy powiedział mi o tym, zanim wywlókł mnie jak najdalej od ciebie, gdy ostatni raz cię widziałem. Podbił mi oko.
 Silva westchnął, może z rozdrażnieniem, może ze współczuciem.
 – Wobec tego skóra wokół twoich oczu będzie pierwszą rzeczą, którą ucałuję, gdy cię zobaczę. – Urwał ponownie, ale Q nie odpowiedział, kontynuował więc. – Pamiętasz, co ci powiedziałem, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy?
 – Dużo mówiłeś.
 – Mówiłem ci, że jesteś pierwszą osobą, której spojrzałem w oczy, odkąd wróciłem do życia. Jesteś moim aniołem zmartwychwstania. Ukrywałem się przed wszystkimi, odkąd wyszedłem z tej nieszczęsnej kaplicy. Stałem się cieniem.
 Tym razem to Q westchnął.
 – Czy w ogóle masz zamiar mnie przeprosić?
 – Za co? – spytał Silva, ale gdy Q miał już odpowiedzieć, dodał: – Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.
 Chwila milczenia.
 – Myślisz o tym, że mógłbym cię zabić – stwierdził Silva. Nie pytał, czy jego teoria była słuszna. Po prostu to powiedział, ponieważ była.
– Cóż, nie wiem, czemu miałbyś nie móc – odpowiedział Q. – Nie jestem nawet częściowo tak ładny, jak tamta dziewczyna.
 – Gdy widzę kogoś po raz pierwszy oceniam, czy powinienem go zabić – powiedział Silva. – Nie, czy chcę, ale czy powinienem. Nie ważne, czy chciałbym, czy nie. Patrzę tej osobie w oczy i wiem. Czasami wydaje mi się, że jestem w błędzie, ale nigdy nie zmieniam zdania. Nigdy bym cię nie zabił. Nie mógłbym cię skrzywdzić.
 – Fizycznie – wtrącił Q.
 – Jak sądzisz, czemu zachęcałem cię do podjęcia tej twojej śmiesznej pracy? Jesteś chroniony tam, w świętym MI6, od złych, zdeprawowanych ludzi, takich jak ja. Nie zwracałem na ciebie uwagi tak długo, ponieważ wiedziałem, że jesteś bezpieczny. Wiedziałem, że jesteś zbyt mądry, aby wierzyć w te ich bzdury. I że będziesz dla mnie nieoceniony, gdy będę cię potrzebował.
 – Myślę, że to raczej narażało mnie na kontakt ze złymi i zdeprawowanymi ludźmi częściej niż zazwyczaj.
– Być może pozwoliłem im się do ciebie zbliżyć, ale nigdy nie pozwolę im cię dotknąć. Jesteś mądrzejszy od nich wszystkich i jesteś niewinny… jak mały szczeniak. Ci agenci będą się zabijać, aby móc cię chronić.
 – Nie jestem niewinny jak szczeniak. – Q zmarszczył brwi. – Powiedziałem „kurwa” kilka minut temu.
 – Miałem na myśli, że wyglądasz jak niewinny szczeniak.
 – Chodzi mi o to wszystko… to wszystko razem. Planowałeś to wszystko od kiedy mnie spotkałeś. Wiedziałem, że miałeś wiele planów… ale nie, że zostawisz mnie tam samego z tym wszystkim!
 – Tylko dla twojego bezpieczeństwa, oczywiście.
 Q przewrócił oczami.
 – Prawdopodobnie zaplanowałeś to już zanim mnie spotkałeś.
 – Chodzi o to – powiedział Silva pojednawczym tonem – że ja to wszystko wiedziałem od początku. A jedyne, co ty miałeś zrobić, to zaufać mi. Wobec tego… mam przyjechać do Londynu… czy jednak nie?

II

Trzy mieszkania przed tym, w którym mieszkał, gdy zatrudniło go MI6, Q bytował w ciemnym, obskurnym miejscu znajdującym się na kompletnym zadupiu, z dala od czegokolwiek, co warto by było zobaczyć. To właśnie tam, pewnego deszczowego, listopadowego dnia, Silva pojawił się bez zapowiedzi. Q nie widział go od miesięcy, a co ważniejsze, nie miał pojęcia, że Silva wie, gdzie on właściwie mieszka. Gdy zaczął go naciskać w tej sprawie, Silva po prostu powiedział:
– Wiem, gdzie mieszka każdy.
Q był przeziębiony, leżał na starej, dziurawej, zielonej kanapie, owinięty kilka koców, podczas gdy Silva spacerował leniwie po jego mieszkaniu. Chłopak nadal nie był pewien celu tej wizyty.
– Denerwujesz mnie – powiedział w końcu. – Jeśli tak rozpiera cię energia, ugotuj mi zupy, czy coś.
Silva wrócił z korytarza, a może z jego sypialni z powrotem do pokoju i wreszcie na niego spojrzał.
– Powinieneś być zdenerwowany. Ja jestem.
– Dlaczego?
– Muszę ci coś powiedzieć.
To było niepokojące. Q przesunął nogi bardziej pod siebie. Nie mogło się zdarzyć nic dobrego, jeśli Silva się denerwował. Czy on kiedykolwiek denerwował się w życiu przed tą chwilą?
– Co się stało?
Silva nadal patrzył na niego z góry. Splótł ręce za plecami, zastanawiał się, jak zacząć.
– Udało mi się sprawić, że MI6 stało się zainteresowane tobą. Myślą, że sami na to wpadli – urwał. – Zaproponują ci posadę. Prawdopodobnie kwatermistrza.
Q zamrugał, oszołomiony.
 – Ale… ale ja nigdy nie miałem prawdziwej pracy, żywię się zupkami w proszku i spędzam większość czasu grając w gry wideo i… i przez całe swoje życie nie zrobiłem nic godnego uwagi.
Z tych samych powodów ciągle się zastanawiał, czemu Silva się w ogóle nim zainteresował. Jak on, prawdopodobnie najbardziej żenujący człowiek na świecie mógł wejść w tak intymną relację z tak fantastycznym, genialnym, brutalnym, namiętnym psychopatą? Silva był kimś. Wydawał się być milionerem, a Q miał siedemnaście funtów i nawet nie był w samolocie, odkąd wrócił z Szanghaju i prawdopodobnie już nigdy jego noga na żadnym nie postanie. Silva był bossem czarnego rynku, handlarzem narkotyków, przemytnikiem, hakerem, kłamcą i złodziejem. Sam nie musiał robić nic, prócz zarządzania z komputera w jakiejś tajnej kryjówce, i czerpał z tego ogromne zyski. Był nietykalny, niemożliwy do znalezienia. Nie mogłeś go zobaczyć, chyba że sam chciał zostać zobaczony. A jednak w ten deszczowy, listopadowy dzień przybył do mieszkania Q. I wszystko, co chciał zrobić, to porozmawiać z nim.
– Ale jesteś utalentowany, i to dla nich ważne – powiedział Silva.
– Być może lepiej sobie radzę z komputerami niż większość ludzi, ale są lepsi ode mnie. Jest wielu innych, równie zdolnych jak ja. Czemu mieliby chcieć mnie?
– Ponieważ nie wiedzą o nikim innym. Wiedzą tylko o tobie.
– Ponieważ powiedziałeś im o mnie.
– Tak. Ale oni o tym nie wiedzą. Myślą, że sami cię znaleźli. Prawdopodobnie niedługo będą chcieli się z tobą spotkać.
Q skrzywił się do niego.
– Co dokładnie jest twoim celem? Spędziłeś godziny, dni, miesiące, opowiadając mi o twojej przeszłości w MI6. Nienawidzisz ich. Chcesz, aby cierpieli, jak ty cierpiałeś. Czemu więc chcesz wsadzić mnie pomiędzy nich? – Gdy tylko Q zadał to pytanie, nagle odpowiedz wydała mu się jasna. – Chcesz mieć z tego korzyści.
– Nie będę kłamał. Tak, chcę mieć z tego korzyści. Nigdy nie przypuszczałem, że będę mieć takie szczęście, że będę mógł wysłać do nich swojego człowieka.
– A co ja będę z tego miał? – Co za ironia, pytać o coś takiego kryminalistę, wiedząc dobrze, że z tego mogą wyniknąć tylko nadzwyczajne kłopoty.
– Mnóstwo pieniędzy. Stały dochód. Bezpieczeństwo, ochronę. Rozgłos. Reputację, która będzie pracować na twoją korzyść, jeśli będziesz wiedział, jak ją wykorzystać. – Wreszcie Silva usiadł w starym fotelu, z rękoma na kolanach. – Zdradziłem ci swoje plany zemsty na MI6. Prosiłeś mnie, abym tego nie robił, ale i tak mam zamiar. Wewnątrz możesz być moimi oczami. Jak zawsze byłeś. Możesz mi mówić, co się dzieje wewnątrz, a ja ci będę mówił, co się dzieje na zewnątrz, ostrzegał cię, byś był bezpieczny, oczywiście. Mówi się, aby trzymać wrogów blisko, prawda? Nigdy sobie nie uświadomią, że pracujemy razem. Nigdy się nawet nie domyślą, że się znamy. Nawet, jeśli byśmy spacerowali za trzymając się za ręce tuż przed ich nosami. Wystarczy chwila wysiłku, a zaufają ci całkowicie. Na zawsze.
Q myślał kilka minut nad odpowiedzią, a Silva był na tyle uprzejmy, aby dać mu czas. Siedzieli w milczeniu, a Q rozważał wszystkie dostępne opcje. Myślał o tym, jak jego życie zmierzało do tego punktu, myślał o tym, co chciałby robić w przyszłości, jak może wyglądać jego przyszłość, jeśli się nie zgodzi. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby pracował dla rządu i gdyby wykryli, że spiskuje przeciwko nim. Trafiłby do więzienia? Nieomal zapytał Silvę, co by się stało, gdyby został złapany, ale wiedział, że ten prawdopodobnie tylko zacznie się śmiać. Więzienia dla niego nie istniały. Uwięzienie dla niego nie istniało. Nie było na świecie zamka, żadnej blokady, której nie mógłby otworzyć. Gdyby Q został uwieziony, szybko odzyskałby wolność… o ile Silva by go nie opuścił. I to była kolejna sprawa. Czy mu ufał? Zastanawiał się przez długi czas, ale wiedział, że prawdopodobnie nigdy nie znajdzie odpowiedzi.
– Będą przeprowadzali ze mną… rozmowę kwalifikacyjną? – zapytał w końcu.
 – Najpierw będą cię śledzić – odpowiedział Silva. – A jeśli wydasz się wiarygodny i nie będziesz robić nic niegrzecznego, przynajmniej wtedy, gdy będą cię obserwować, przeprowadzą z tobą rozmowę kwalifikacyjną.
Q zamyślił się.
– No cóż – powiedział powoli. – Chyba nikt nie zaproponuje mi niczego lepszego.

*

Q po pierwszym spotkaniu z Jamesem Bondem wyszedł pierwszy i ruszył wzdłuż korytarza, zatrzymując się przed marmurami Elgina. Stanął koło Silvy udającego turystę, konesera sztuki. Było to bardzo podobne to jego niedawnego spotkania z Bondem. Obaj patrzyli przed siebie, mówili nisko i beznamiętnie, rozmawiając o tajemnicach strzeżonych przed resztą świata.
– Trzeba było pozwolić mu odejść pierwszemu – powiedział Silva, patrząc w miejsce, w którym byłyby umiejscowione oczy posągu, gdyby ten tylko miał głowę. – Niech myśli, że skończył z tobą, zanim ty skończyłeś z nim. To by mu pochlebiało.
– Pojawiłem się nagle i zniknąłem jak jakaś… magiczna wróżka od broni. – Q wzruszył ramionami. – To było dobre. Pewnie jest zaintrygowany.
Silva rzucił krótkie spojrzenie przez ramię i zadrwił:
– Jest zauroczony. Jeśli kiedykolwiek będzie próbował zbliżyć się do ciebie…
Q zachichotał, urywanie i cicho.
– Jeśli to zrobi – podkreślił Silva, jego głos zabrzmiał trochę głośniej. – Zmienię plan na taki, który będzie obejmował też urwanie mu chujka.
Q wyrwał się jeszcze głośniejszy chichot. Odwrócił się już, by odejść, pewien, że są bliscy zwracania na siebie niepotrzebnej uwagi, lecz po tym zdaniu ponownie zwrócił się w stronę Silvy, aby wyłożyć mu, co myśli o takich pomysłach... jednak nadal przy tym się uśmiechał.
– Wierzę, że on zostanie na twojej wyspie na zawsze, ale nadal uważam, że to zły pomysł. On jest wyjątkowo dobry w zabijaniu dużej liczby ludzi w pojedynkę. Prawdopodobnie jest bardziej niebezpieczny niż ktokolwiek, kogo spotkałeś wcześniej.
– Kruszynko… – Silva uśmiechnął się do niego, zanim odwrócił się, aby ponownie się wpatrywać w nieistniejące oczy marmurowej rzeźby. – Zapominasz, że on także nie spotkał wcześniej kogoś takiego jak ja. Planuję go naprawdę przestraszyć, zanim w ogóle wyjmę broń. Nie doceniasz, jak przerażający potrafię być, gdy zemsta jest w zasięgu ręki. Nawet przygotowałem specjalną przemowę dla niego.
Q zatrzymał się.
– Mógłbym ją usłyszeć?
– Jestem pewien, że Bond opowie ci wszystko. Gdy tylko wrócimy.

*

Silva roześmiał się, gdy Q przekazał mu, że ma jechać do Szkocji. Zaczął się śmiać jeszcze mocniej, gdy dodał, że powinien się kierować do dworku, w którym Bond spędził dzieciństwo. Serce Q nadal waliło mu w piersi, gdy zakończyli rozmowę. Minęło dopiero kilka godzin, odkąd Silva uciekł, a Q nigdy nie wierzył całkowicie, nie do końca, że mu się to uda. Ale udało się. Być może po prostu mieli szczęście.
– Ale ja nie mam pojęcia, co się stanie, gdy tam przybędziesz. To samowolka Bonda. Nie mam pojęcia, co planuje z M. Nie chcą mojej pomocy, pomijając sprowadzenie cię tam. Udaję, że zrobiłem coś naprawdę niesamowitego i skomplikowanego, abyś tylko ty mógł wpaść na trop. Ale postanowiłem po prostu zadzwonić i ci o tym powiedzieć. – Q uśmiechnął się smutno do odbiornika telefonu. – Ale nie mogę być już twoimi oczami. Czy to nie było moje jedyne prawdziwe zadanie? Teraz nie wiem, co będzie dalej.
– Dalej będzie to, że zwyciężę. I dalej zadzwonię do ciebie, gdy będę już bezpieczny. Zaczekaj po prostu te kilka godzin.
Kciuk Q już unosił się nad przyciskiem kończącym połączenie.
– Słynne ostatnie słowa – dodał. – Do zobaczenia, Tiago.
Silva zaśmiał się.
– Nie nazywaj mnie tak. Agentura nigdy nie zapomina, jak sądzę. Moje stare ja musi być teraz niezłym tematem plotek. A ty prawdopodobnie kochasz je bardziej niż ja.
– Wydaje mi się, że to imię brzmi lepiej.
– Kochasz go bardziej, niż ja – powtórzył Silva. – I nigdy go nie spotkałeś.
Q przełknął ślinę.
– Myślę, że spotkałem. Raz.
Wbrew rozsądkowi, wiedząc, że prawdopodobnie nigdy już z nim nie porozmawia, rozłączył się. Chciał, aby te słowa, i nic innego, brzmiały w uszach Silvy gdy ten zmierzał ku śmierci.
           
               III

Q zamknął oczy i skupił się na dźwięku fal, na piasku, który czuł pod sobą. Spokojnie, powtarzał sobie. Uspokój się.
Silva dotknął skóry nad jego uchem, tuż pod linią włosów. Q bardzo starał się nie trząść.
– Jesteś blady jak śmierć.
Q wziął głęboki oddech.
– Wszystko w porządku. Muszę tylko odzyskać kolor… i świadomość…
Silva zsunął rękę niżej, aż do guzików przy jego koszuli.
– Lot nie powinien na ciebie aż tak wpłynąć. Większość przespałeś. – Odpiął guzik przy kołnierzyku, tak, aby odsłonić gardło Q i zaczął rozpinać następny.
– Ale ja wiedziałem. Wiedziałem, że jestem w powietrzu, coraz wyżej i wyżej, więc mógłbym spadać długo, długo… aż robiłbym się o ziemię. Roztrzaskał, czy coś.
Silva skończył rozpinać go i zdjął mu koszulę, odsłaniając pierś i tors, a Q odwrócił lekko głowę, aby sprawdzić, czy nikt ich nie śledzi.
– Jest tu kilku strażników – przyznał Silva, a spojrzał na niego czujnie. – Ale obserwują niebo i port. Nie patrzą na nas. I wiedzą, że gdybym ich przyłapał na podglądaniu, zabiłbym ich.
– Nie zrobiłbyś tego.
Na tym etapie ich relacji Q rzeczywiście nie wiedział, czy Silva kiedykolwiek kogoś zabił, jeśli nie miał to związku z jego uprzednią pracą dla rządu. Wydawało mu się, że to coś w rodzaju podstępu, świadoma przesada, że Silva lubi kreować się na przerażającego zbrodniarza, którym chciałby być, ale nim nie był. Nie w głębi duszy. Ale znowu… czy Silva mógłby zdobyć tak zatrważającą reputację bez chociaż jednej osoby, która mogłaby przysiąc, że to wszystko prawda?
Q zaczynał rozumieć, że Silva patrzył na wszystkich ludzi, na całym świecie, jako na przydatnych mu lub nieprzydatnych w dążeniu do zemsty. Na jego drodze prowadzącej do zabójstwa kobiety, która go sprzedała, do kobiety nazywanej M. To nie byłoby zaskakujące, gdyby Silva nie miał oporów przed zabijaniem wszystkich, którzy byli mu nieprzydatni. To dawało do myślenia. Mówiło dużo o charakterze Silvy, co najmniej.
Silva zaproponował, że zaniesie do jakiegoś miejsca, aby mógł odpocząć po locie. Wyraźnie szukał pretekstu, aby zaciągnąć go do łóżka, a Q zgodził się bez wahania. Było między nimi mnóstwo seksualnego napięcia i nie mógł się spodziewać niczego innego, gdy ten zaprosił go na swoją prywatną wyspę.
To właśnie Silva przekonał go, aby wrócił do Londynu, aby opuścił Chiny i wracał do domu.
– Ale najpierw – powiedział przez telefon, dzień po tym, jak Q zrezygnował z pracy. – Zrobimy mały objazd, aby odwiedzić moją nową prywatną wyspę. Na pewno ci się spodoba.
Silva przygotował dla siebie największy, najpiękniejszy dom na wyspie. Kiedyś chciał go odnowić, zmienić nie do poznania, ale wtedy wyspa nadal była dla niego czymś nowym. Pokoje nadal były urządzone wyraźnie dla kogoś innego, a Q zdecydowanie nie chciał myśleć o rodzinie, która mieszkała tam przed nimi. Silva zabrał go do największej, najlepszej sypialni w tym domu i tam się kochali.
Q miał kilka schadzek z chłopcami jako nastolatek. Na uniwersytecie miał dziewczynę, która szybko stała się jego narzeczoną, bardziej dzięki staraniom jego rodziców, niż jego samego. Płakała, gdy powiedział jej, że bierze staż w Pekinie, i obiecała czekać na dzień, gdy wróci. Dzwoniła lub pisała do niego codziennie, potem co tydzień i pisała nadal, chociaż przestał odpowiadać jej już miesiąc temu. Staż zmienił go w sposób, w jaki nigdy nie przypuszczał, że może się zmienić. Sądził, że naprawdę zależało mu na jego przyszłej karierze w inżynierii biomedycznej. Zamiast tego życie postawiło mu na drodze Silvę, a on w jakiś sposób beznadziejnie spaczył. Na zawsze. Nadal miał i będzie mieć swoje okulary, swój kardigan, bystry umysł, wszystkie uprzejmości… ale wewnątrz niego było zawsze też coś mrocznego, co Silva wyciągnął na światło dzienne. I to z jakiegoś powodu sprawiło, że czuł się lepiej. Silva powiedział, że ma potencjał. Że może mieć od życia coś więcej niż zawód lekarza czy naukowca, więcej niż bycie dobrym mężem i ojcem, absolwentem dobrego uniwersytetu i praworządnym obywatelem. Silva mówił, że może osiągnąć absolutnie wszystko, jeśli tylko włoży w to dostatecznie dużo pasji. Q więc wkładał mnóstwo pasji w zostawienie swojego starego „ja” za sobą. Chciał po prostu być szczęśliwy, a nie był pewien, czy wcześniej cokolwiek dawało mu szczęście.
Dał więc Silvie siebie, dając mu przyjemność i dając sprawiać sobie przyjemność. Seks sprawiał, że czuł się lepiej. Uziemiał go w jakiś sposób. I lubił być w końcu tak blisko niego. Czekał na to przez długi czas i nie spodziewał się niczego mniej, od kiedy Silva pierwszy raz się do niego odezwał. Podczas seksu Silva był zbyt zajęty, aby mówić bez przerwy o swoich planach, i wtedy Q  mógł udawać przed sobą, że są zwykłymi ludźmi. Może jako zwykli ludzie mogliby po prostu zakochać się w sobie. Q mógłby być niesfornym młodym człowiekiem, byłym studentem, niepewnym, co zrobić z życiem. Mógłby spotkać Silvę, ekscentrycznego starszego mężczyznę, który miałby dom i firmę gdzieś daleko, może w Madrycie, i tą prywatną wyspę na wakacje. Silva mógłby być rozwodnikiem, albo wdowcem, czy coś w tym rodzaju i Q mógłby przywrócić do go życia. Uczynić do szczęśliwym, chociaż sam byłby smutny. To mógłby być nawet prawdziwy związek, być może. I być może nawet mogliby być lojalni wobec siebie.
Ale to była tylko fantazja. Coś nierealnego, o czym myślał, ponieważ rzeczywistość nie była taka dobra. Czy naprawdę chciałby prowadzić z Silvą normalne życie? Czy chciałby w ogóle prowadzić normalne życie? Czy naprawdę chciałby być w stanie zmienić decyzję Silvy o zabiciu tamtej kobiety? Czy to przypadkiem nie był jedyny powód, dla którego był przywiązany do Silvy – chciał go przed tym uratować, zanim będzie za późno?
Czy przypadkiem nie jest to znak rozpoznawczy każdej relacji skazanej z góry na niepowodzenie?
O zmierzchu wrócili na plażę zjeść obiad złożony z chleba i wina. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Silva z wyspą po jej całkowitym przeszukaniu, było nastawienie głośników tak, aby mógł słuchać swoich ulubionych starych przebojów, od jednego brzegu, do drugiego. Spytał Q, czy mógłby zostać tu na zawsze, a ten w odpowiedzi zapytał, czy wobec tego miałby przejąć połowę jego interesu i połowę pieniędzy.
– Sporo mnie nauczyłeś o włamywaniu się do cudzych systemów komputerowych, ale byłoby łatwiej dla nas obojga, gdybyś robił wszystko dla mnie – zaśmiał się Silva.
Q postanowił odbić piłeczkę.
– Czy jeśli tu nie zostanę i wrócę do Londynu, będziesz się tu spotykał z kimś innym prócz mnie?
Silva patrzył na niego przez moment, powoli odtwarzając jego słowa, a potem wybuchnął śmiechem.
– Drogi chłopcze, ja nie wchodzę w związki z innymi ludźmi.
– Więc będziesz mógł sypiać z kim chcesz – podsumował to Q. – A co ze mną? Będę mógł się spotykać z innymi?
Twarz Silvy stężała.
– Oczywiście, że nie. – Zmarszczył brwi i pociągnął łyk wina. Potrząsnął głową, wpatrując się w szklankę.  – Absolutnie.
– Nie ma sensu pytać, czemu?
– Ponieważ… ponieważ… – Silva westchnął z frustracją. – Jesteś moim aniołem. Robisz to wszystko, ponieważ sądzisz, że czynisz dobrze. I należysz do mnie. Ja nie należę do nikogo i nie mam powodu, aby być dobry. – Spojrzał Q w oczy. – Ja nawet nie istnieję.
– Byłoby bezsensowne, gdybym zadał pytanie, gdzie w tym sens?
Silva uśmiechnął się lekko, ale nie odpowiedział. Obydwaj wiedzieli, że Q z nim nie zostanie.
– I nigdy się nie zobaczymy ponownie? – zapytał Q.
– Myślę, że to pierwszy z tuzina razy, gdy będziesz mnie o to pytał – odpowiedział Silva.  – Może to ci da jakąś pociechę.

IV

Najdziwniejszym, co spotkał, był europejski mężczyzna w chińskim szpitalu, który zażył cyjanowodór, by się zabić. Sprawiło to, że gnił, lub, bardziej precyzyjnie, spalił sobie kilka zębów i znaczną część szczęki. Miał nadpaloną skórę twarzy, a jedno oko stale przymknięte w sposób, który nadawał mu smutny wygląd, jakiego każdy by się spodziewał po mężczyźnie, który próbował się zabić.
Właśnie dlatego zespół młodych stażystów został wysłany w celu opracowania wyjątkowo skomplikowanej protezy, aby umożliwić pacjentowi normalne funkcjonowanie po raz kolejny.
Było w Silvie coś, co zaintrygowało chłopaka, który za kilka następnych lat będzie znany jako Q, choć nie wiedział jeszcze, że to smutek i tęsknota za ucieczką, która łączyła ich obu. Nikt nie wiedział, co się z nim stało, dopóki nie wróciły do nich badania krwi, a i wtedy nikt nie miał pojęcia, dlaczego. Poza kręceniem głową na pytanie „Czy ktoś zrobił to tobie?” i kiwanie na „Sam to zrobiłeś?” pacjent nic nie mówił. Być może nie znał chińskiego i angielskiego zbyt dobrze. Być może, pomyślał Q, w ogóle nie jest z tego świata.
Q zwracał na niego szczególną uwagę i sam zgłaszał się do pracy z cichym, bezimiennym pacjentem kiedy tylko mógł. Zazwyczaj jego oczy były zaszklone, wpatrzone w jeden punkt w przestrzeni. Q pomagał odlać formę szczęki pacjenta, gdy wyzdrowiał już dostatecznie. On, jego koledzy i profesor zaprojektowali dla niego protezę, gotową do użycia, gdy wyzdrowieje jeszcze trochę i gdy będzie na to psychicznie gotowy. Ale wciąż nie wydawał się emocjonalnie gotowy, przede wszystkim.
Po miesiącu lub dłużej ktoś dużo bardziej doświadczony w tym zawodzie niż Q uznał, że pacjent jest gotowy do zamontowania protez. Q i jego koledzy stali wokół łóżka, gdy zostały założone po raz pierwszy. Jeśli ktoś czuł się tak niekomfortowo, patrząc na to, jak czuł się Q, to tego nie okazywał. Reszta studentów robiła notatki i najwyraźniej nie zamierzała reagować na to wszystko. Pacjent nigdy nie wyraził na to zgody i Q nie wierzył, że tego chciał. Wydawał się zamrożony lub zatrzymany w czasie i to nie było odpowiednią porą, aby grupa nieznajomych wtykała mu obce obiekty do ust i policzka, przy daremnej próbie rehabilitacji.
Ale teraz przynajmniej mógł mówić. Jeśli chciał.
Q był w pokoju tego pacjenta, sam na sam z nim, gdy odezwał się po raz pierwszy. Pozostali studenci żartowali, że pieczę nad tym przypadkiem przejął Q, profesor wydawał się autentycznie mieć nadzieję, że chłopakowi uda się rozgryźć tego pacjenta. Imię. Historię. Sposób myślenia. Nie miało znaczenia, w jaki sposób szpital się dowie, do kogo wysłać rachunek. Ale to było strasznie dziwne – zrobić sobie samemu coś takiego. To właśnie sprawiało, że wszyscy byli ciekawi.
– Wypełnisz to, prawda? – ktoś zapytał i rzucił stos papierów pod nos Q. – Dla twojego pacjenta.
Q wziął dokumenty i trochę swojej pracy domowej do pokoju pacjenta. Ten nie spał. Q powiedział mu „dzień dobry” i, żadne zaskoczenie, nie uzyskał odpowiedzi. Usiadł na krześle dla odwiedzających, które stało wiecznie niewykorzystywane i zaczął pracować w ciszy. Zagłębił się w dokumentacji, a pacjent po prostu patrzył się przed siebie.
Po chwili cisza zaczynała przeszkadzać.
– Lubisz muzykę? – zapytał pacjenta Q, a ten nie odpowiedział. Tylko zamrugał.
Q puścił jakąś klasykę z małych głośników w telefonie. Miał nadzieję, że to najbardziej kojący i najłagodniejszy gatunek, jaki mógł wybrać. I zabrał się do pracy ponownie, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na wielkim, pokrytym tapicerką krześle, nie wracając uwagi na pacjenta, zakładając, że ten nadal nic nie robi.
Był więc zaskoczony, gdy spojrzał w górę pół godziny później i okazało się, że pacjent na niego patrzy. Ten opuści wtedy wzrok na dokumenty na jego kolanach i przemówił po raz pierwszy od czasu, gdy został przyjęty do szpitala. Jego głos był szorstki i ochrypły.
– Czy to ma coś wspólnego ze mną? – niemalże wyszeptał.
Q zamrugał kilka razy w krótkim odstępie czasu, wciąż zaskoczony.
– Niektóre tak – odpowiedział w końcu. Uniósł dokumenty, ale pacjent nie wydawał się zainteresowany odebraniem ich, Q usiadł więc przy nim, na łóżku.
– To tylko numery i oceny. Jak często śpisz, o której się budzisz, czy wydajesz się oddychać normalnie… Nie jestem lekarzem, ani nic. Mógłbym jakiegoś zawołać, jeśli… – urwał.
Pacjent pokręcił głową niemalże niezauważalnie. Wpatrywali się w siebie przez chwilę.
– Czemu patrzysz na mnie w tej sposób? – spytał w końcu pacjent.
Q przełknął ślinę.
– Jak?
– Jakbym był czymś, na co warto patrzeć.
Q zamyślił się głęboko i spróbował odpowiedzieć najlepiej, jak potrafił.
– Bo jesteś, oczywiście.
Pacjent uniósł brwi. W jego spojrzeniu można by było dojrzeć coś w rodzaju wdzięczności, gdyby tylko Q nie był zbyt skromny, aby uznać je za takie.
– Jesteś pierwszą osobą, która spojrzała mi w oczy, od kiedy wróciłem do życia.
– Jak się nazywasz? – zapytał Q. Potem przypomniał sobie, że właśnie w tym momencie powinien zawołać swoich kolegów, ze względu na ich wspólną pracę. Jednak naprawdę chciał to wiedzieć dla siebie.
Pacjent myślał przez długi czas, zanim odpowiedział.
– Raoul Silva.
Czyżby zapomniał swojego imienia? Q nie widział powodu, aby o to pytać.
– Co ci się stało.
– Próbowałem się zabić. Nie udało się.
Q chciał zapytać, czemu to zrobił, ale nie potrafił.
– Dlaczego? – Silva zapytał za niego. – Byłem torturowany i chciałem, aby to się skończyło. Dlatego.
Q spuścił wzrok na brzeg łóżka – bezpieczne miejsce, na które mógł patrzeć – i powiedział:
– Przykro mi.
Silva nie odpowiedział.
– Nie powiem nikomu, jak się nazywasz, ani co się wydarzyło, jeśli tego nie chcesz.
Kąciki ust Silvy drgnęły, prawie jakby chciał się uśmiechnąć.
– Zachowasz dla mnie tajemnicę?
– Cóż, jesteś ludzką istotą, nie eksperymentem medycznym.
– Brzmi, jakbyś był bardziej lojalny wobec mnie niż kolegów… jak ich nazywasz…?
– Stażystów.
– W jaki sposób jaki brytyjski chłopak jak ty skończył w Chinach? Bo to jest miejsce, w który się znajdujemy, prawda? Nigdy nie byłem na zewnątrz w… – Cień przesunął się po twarzy, zdanie zawisło niedopowiedziane.
– Uczę się zagranicą. Inżynieria biomedyczna jest tutaj bardziej zaawansowana niż w Europie. – Q umilkł na chwilę. – To będzie dobrze wyglądać w CV.
Silva zaśmiał się, a jego śmiech nie miał w sobie ani odrobiny humoru.
– A co ty chciałbyś robić? – Q zapytał z ciekawości i bez zamiaru wyjawienia tego komukolwiek. Chciał wiedzieć, co może postawić na nogi takiego człowieka, którego życie wydawało się kończyć w tym chińskim szpitalu, ofiarę tortur i nieudanego samobójstwa.
Silva znowu zamyślił się, zanim odpowiedział, jakby zastanawiał się, czy powiedzieć głośno o tym, co myśli.
– Szukać zemsty – odpowiedział w końcu.
Q zastanowił się, co dokładnie miał na myśli. Brzmiało to niebezpiecznie i nielegalnie, jeśli nie wręcz brutalnie. Q próbował, każdego dnia swojego życia, przyzwyczaić się do ludzi, którzy deptali po nim i ranili go, udawać, że mu to nie przeszkadza. Rozdrażnione dziecko płacze i oddaje ciosy. Dorosły pozwala, aby złe rzeczy minęły i nie szuka zemsty. Ale zawsze czuł się z tym źle. Może Silva także.
– Jak? – zapytał Q.
– A jak sądzisz, co robiłem przez ten cały czas? Myślałem. Planowałem. Mam plan, muszę tylko zacząć. Muszę się stąd wydostać.
– Jesteś wolny, oczywiście – powiedział Q. – Znaczy, szpital chciałby, abym wypełnił te niekończące się papierzyska odnośnie ubezpieczenia, dochodu… ale to wszystko bzdury. Nikt cię tu nie zatrzymuje.
– Poza mną samym – odparł Silva. – Boję się rozpocząć. Nie będę mógł się zatrzymać.
– A jeśli… – Q skrzyżował nerwowo nogi, zdając sobie sprawę, że zbliża się do linii, której nie powinien przekraczać. – Co jeśli… nie musisz szukać zemsty? Możesz zacząć od nowa. Żyć spokojnie, w małym miasteczku, z…
– Jak ty? – przerwał mu Silva. – Jesteś szczęśliwy, ze swoim malutkim wykształceniem, stażem i wypełnianiem druczków?
– A ty będziesz szczęśliwy ze swoją zemstą?
Nie odpowiedział.
– Nie jestem tak ślepy i głuchy, jak sobie wyobrażasz.
– Och?
– Nie jestem jakąś owcą – zdenerwował się Q.
 – Oh.
– Potrafię… potrafię spowodować niezłe spustoszenie.
Wreszcie Silva roześmiał się radośnie, pokazując kilka swoich nowych zębów.
– Anonimowo, znaczy się.
– Anonimowo? – powtórzył Silva, rozbawiony.
– Tak. Anonimowo. W Internecie. Słyszałeś kiedyś o czymś takim?
Silva znowu parsknął śmiechem.
– Raz czy dwa.
Q był zbity z tropu, zmarszczył brwi, na poły zdenerwowany, na poły starając się nie śmiać i mając nadzieję, że się nie czerwieni.
– No dobrze, kochany chłopcze – powiedział Silva, siadając prosto i poruszając nogami na brzegu łóżka. – Obudziłeś mnie. Odchodzę. Czas rozpocząć nową przygodę.
– Wychodzisz? – spytał Q, wstając. – Teraz?
– Chcesz mnie zatrzymać?
Patrzyli na siebie przez chwilę, Q niepewien, co powiedzieć.
– Możesz w ogóle chodzić.
Silva zrobił kilka kroków i rozłożył ręce w powietrzu. Ta da.
– Podam ci ubranie – powiedział Q i rzucił się, aby znaleźć strój, w którym Silva przyjechał do szpitala – spodnie, zwykłą białą koszulę, złoty zegarek i pierścień. Portfela nie było. Nic więcej.
Silva wziął je bez słowa, gdy Q wrócił i zniknął w toalecie. Gdy wrócił, wyglądał już normalnie, choć był trochę zaniedbany.
Ponownie patrzyli na siebie, aż Silva rzucił:
– Do widzenia.
– Żegnaj – odparł Q niepewnie, gdy ten był w połowie drogi do drzwi.
Odszedł, zniknął mu z oczu na kilka sekund. Muzyka klasyczna nadal leciała cicho z telefonu położonego na stoliku przy łóżku. A potem głowa Silvy ponownie pojawiła się w drzwiach.
– Chciałem odejść i trzymać cię z daleka od tego – powiedział. – Ale może mógłbyś mi pomóc.
Był w połowie w środku, w połowie na zewnątrz w pokoju, tak jak zawsze miał już być w życiu Q. Chłopak poczuł, jakby osuwał mu się grunt pod stopami, tak troszeczkę. Jego serce waliło.
– Może – to było wszystko, co potrafił wypowiedzieć.
– Więc… jak masz na imię, kochany?

5 komentarzy:

  1. Nie wiem czy się nie mylę, ale chcę zaznaczyć, że Q jest chłopakiem, nie dziewczyną...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mhm... Kiedy ktoś ma nick składający się z jednej literki, dość łatwo o pomyłkę :)

      Usuń
  2. Jak ładnie i schludnie się tu teraz zrobiło! Naprawdę, zmiany na lepsze :)
    Mogłabyś zdradzić, jak dodałaś "podobne posty"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki tej stronie: http://www.linkwithin.com/learn. Po podaniu adresu bloga automatycznie generuje dla niego kod.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...